...Herbaty
Administrator
W salach pałacu rozbrzmiewało echo energicznych i wyraźnie zdecydowanych kroków oraz towarzyszący mu charakterystyczny szelest lekkiej zbroi. Mężczyzna o jaskrawych, kręconych włosach maszerował, niemal biegł, nie zwracając uwagi na salutujących mu strażników, którzy malowniczo komponowali się w swoich paradowych pancerzach na tle monumentalnych, akustycznych przestrzeni wielkiego domu. Jego wzrok jak by zamarzł skierowany na wprost - skupiony i zaniepokojony. A tuż za nim wlekła się gęsta atmosfera koloru tłustej, głębokiej purpury. Była to aura strachu, bezsilności i desperacji.
Na wielkim placu, rozlewającym się przed pierwszym stopniem matowo złotych w słońcu, marmurowych schodów prowadzących do otwartego wejścia olbrzymiego holu pałacowego, niby architektonicznie wyrzeźbionej jaskini, na kolanach klęczał żołnierz z opuszczoną głową. Obiema rękami trzymał rękojeść miecza, który utkwił w jego ciele, przeszywając na wylot. Na mundurze widniał biały albatros, symbol królewskich sił powietrznych.
Po niebie, powoli niewinnie sunęło tylko kilka małych chmur. Pogoda tego dnia nie zwiastowała żadnych zaskakujących wydarzeń, ale jak to powiadają, dzisiaj dużo słońca, do końca – a jutro chmury jak ołów, deszcz i wrzaski kotów.
Tymczasem, rzeczy potoczyły się jak koło stromą uliczką, w kierunku przejazdu kolejowego, pod same żelazne imadła zajeżdżającej tor lokomotywy.
Kilka upierzonych w biel ptaków, wydając z siebie typowe dla skrzydlatych, piskliwe odgłosy, przeleciało nad otwartą balustradą - dachem jednej z niższych kondygnacji pałacu.
Delikatne kobiece dłonie zaginały papierową bryłę bez kształtu, która pierwotnie była zwykłą, czworokątną kartką – czystą jak tundrowy śnieg w porze mrozów; nieskazitelną jak lodowe bryły dryfujące po morzach. Jeszcze kilka zręcznych ruchów i będzie gotowe. Kobieta w prostej, białej sukni wykonywała tę czynność automatycznie. Jej palce same dobrze wiedziały, dokładnie w którym momencie i precyzyjnie, w którym miejscu stworzyć zagięcie. Po chwili dzieło było gotowe, niby z taką łatwością, a jednak za każdym razem kiedy to robiła, czuła jakby dzięki jej, chociaż znikomym staraniom, rodziła się nowa rzecz. Coś z czego może być dumna.
Stała tuż przy barierce rzeźbionej z jasnego kruszcu, który niemal blaskiem odbijał promienie słoneczne. W jej dłoniach ogrzewał się biały łabądź. Tym razem nie czuła jakiejkolwiek satysfakcji dając pochłonąć się swojej pasji. Myślami penetrowała zupełnie inne horyzonty. Nie te twórcze, ani ten który roztaczał się nagimi w swej surowości wzgórzami leżącymi gdzieś tam w oddali, za dżunglą zabudowań miasta. Była zmartwiona, ale nikt nie domyśliłby się czym. Ktoś z jej bliskich mógł by stwierdzić, że przeczuwała co przyniesie nadchodząca wieść.
Po idealnie gładkiej i błyszczącej podłodze z granitowych płyt, ciężko kroczył mężczyzna, którego zniekształcone odbicie na podłożu płonęło dziwną, przerażającą aurą. Korytarz cały czas łagodnie zakręcał w lewo. Z prawej strony miast ściany, równomiernie i nieruchomo jak żołnierze w szeregu, stały kolumny z arkadami oraz wyrzeźbionymi ptasimi łbami u ich głowic. Niektóre tylko podejrzliwie spoglądały na przechodniów, inne zaś, demonstracyjnie otwierały na nich swoje marmurowo wapienne dzioby, niby grożąc intruzom; prezentując majestat władców przestworzy pośród królewskich sal. Spomiędzy filarów wdzierały się promienie ciepłego blasku słonecznego, rozlewając po korytarzu i rysując na podłodze pionowe, ciemne plamy przyozdobione głowami skrzydlatych stworzeń. Tunelowy ambit po przeciwnej stronie korytarza tyczyła płaskorzeźbiona ściana o charakterze pnączy oraz gałęzi drzew, które jak żywe rozrastały się po ścianie, a potem obrastały sklepienie, aby dalej sięgać mackami pleciony, abakusy i echinusy podtrzymujące strop, który kwitnie otulał budowlę z góry.
Cała ta parada dumnych rękodzieł wielkich mistrzów umykała codziennym bywalcom tego miejsca, stając się po prostu niezauważalnymą częścią otoczenia. Tak też ów zwykły śmiertelnik mijał kolejne gniazda wyniosłych ptaków, spoglądających na niego z góry niczym wieczni przodkowie; szedł dalej, a martwy marmurowy las wciąż zamykał się za nim, tuż za niekończącym się zakrętem.
Wkrótce za ptasimi arkadam dostrzegł białą kobietę, stojącą na ogromnym tarasie obiegającym ambit. Zatrzymał się na chwile, wziął głęboki oddech, by opanować swoje zdenerwowanie i ruszył w tamtą stronę.
Na wielkim placu, otoczonym ze wszystkich stron murem kopulastych budynków różnorodnych rozmiarów i architektury, wylądował nieduży, uzbrojony samolot aki. Tuż obok fontanny, z której woda wytryskiwała strumieniem pnąc się na wysokość dużego domu. Ludzie jak mrówki, rozproszyli się na wszystkie strony odsuwając z zaimprowizowanego lądowiska. Momentalnie, wraz z osadzeniem wszystkich czterech stalowych nóg, w kłębiącym obłoku pary, trybiąco otworzyła się kabina. Pilot, a raczej pilotka, zdjęła kask z oporządzeniem wspomagającym i wyskoczyła na zewnątrz, po czym szybko ruszyła w kierunku pałacu. Kiedy biegła, jej ciemne włosy miotały się z tyłu, tuż nad znakiem białego albatrosa.
Strażnicy, równie jak reszta obserwatorów, byli kompletnie zdezorientowani i przez pierwszą chwilę nie wiedzieli jak zareagować. Powstało niemałe zamieszanie, bowiem raczej nie często zdarza się, by maszyna bojowa lądowała na środku placu w samym centrum metropolii. Z pałacu, jak na wezwanie, wyszedł wysoki mężczyzna w pancerzu i długiej pelerynie. Wartownicy posłusznie mu zasalutowali. Widocznie był kimś ważnym.
Kiedy rozpoznał niespodziewanego przybysza, szybciej zszedł po schodach dając znak strażnikom, aby pozostali na swoich pozycjach.
Spotkali się pod pierwszym stopniem, stojąc naprzeciwko siebie. Mężczyzna w swojej wyprostowanej, iście arystokratycznej postawie, znacznie przewyższał wzrostem kobietę, która z pochyloną głową przez dłuższy moment nie potrafiła wydusić z siebie słowa.
- Nie mogliśmy nic zrobić – w końcu się odezwała, ledwo powstrzymując od wybuchu fontanny emocji; zdyszana i oszołomiona przeciążeniem nerwów, nadaktywnych synaps. – Oni nadchodzą, to już koniec. – dodała z rezygnacją.
Mężczyzna spoglądał na nią z góry nie wykonując najmniejszego ruchu, nawet nie drgnął.
- Imperium Podbram zaatakowało… flotę królewską, a ja uciekłam żeby o tym donieść. Ich było tak wielu, więcej niż oczekiwaliśmy. Kiedy opuszczałam walkę statek flagowy już tonął. Przegraliśmy, Orle.
Przełknął ślinę z obawy przed najgorszym. Czy wszyscy zginęli, czy na pewno wszyscy, co do jednego? – zastanawiał się nad prawdopodobieństwem.
- Galax poległ! – wybuchła nagle podnosząc głowę i patrząc mu prosto w twarz. Jej oczy były wilgotne od łez.
A jednak – pomyślał, czyli sytuacja była przesądzona od samego początku. Zastanawiał się co teraz zrobić. Miał przed sobą zrozpaczonego żołnierza. Cóż to za żałosny widok, uwłaczał nie tylko jemu samemu, ale dumie całej floty królewskiej. Jakiej floty, do diabła? Przecież już nie istnieje. Pewnie wraki dopalają się gdzieś na dnie wąwozu. W głębi serca współczuł jej nieszczęsnej doli. Coraz bardziej pochłaniało go to uczucie, oraz rozgoryczenie niepowodzeniem. Popełnił błąd, największy błąd swojego życia decydując się na wspułpracę z tym nieprzewidywalnym potworem.
- Przecież nie mógł nas zdradzić! – rozpaczliwie zaprotestowała. – Musiał mieć w tym jakiś cel. Jednak… Dlaczego?
Mówiła jak gdyby miała do Orła jakieś pretensje. Wyimaginowane zarzuty o zbrodnie, które właśnie popełnił, ale nie była w stanie w to uwierzyć. Przebiegiem nieprzewidzianych wypadków był równie winny.
- Ty powinnaś wiedzieć, Kasandro – odpowiedział, jak by z trudem poruszając odrętwiałymi ustami po stu latach milczenia.
- Hektorze, ja… nie wiem. Nigdy nie zrozumiałam, chociaż tak starałam się go słuchać.
Przegryzła wargi i pociągnęła nosem, jak małe, rozpłakane dziecko.
- Żegnaj – rzekła, tym razem z nienaturalnym opanowaniem, spoglądając na zbitego z tropu mężczyznę. – Kasandra Jivi Rei, dowódca operacyjny oddziału szturmowego sił powietrznych Pierwszej Monarchii Czaplej
Lini, melduje o klęsce floty w wąwozie Obościan.
Zasalutowała na baczność jak prawdziwy żołnierz.
Błyskawicznie sięgnęła po miecz schowany w pochwie u prawicy Orła i dobyła go. Ten spiorunował ją wzrokiem pełnym zdziwienia. Dopiero po chwili dotarło do niego co zamierza zrobić ta zdesperowana kobieta. Dowódca był jak ojciec, matka dla swoich podwładnych. Dowódca był kapitanem swojego okrętu, lecz kiedy zdecydował się go opuścić orzucano go płachtą hańby. Co jak co, ale wódz nie miał prawa zdezerterować. Dlatego jedyną drogą wyjścia była egzekucja na własnym życiu. Takie było prawo. Z drugiej strony, był świadom obecności wewnętrznego, rozpaczliwego wołania o pomoc tej oto, która zgubiła trop w pogoni swojej drogi życiowej.
Patrzył na nią przez rozszerzone do granic możliwości źrenice, nie mogąc się ruszyć, ani oddychać. Ta chwila trwała za krótko, a jednocześnie czas płynął zbyt wolno, aby zaczerpnąć rozrzedzonego powietrza. Sparaliżowany organizm odmawiał posłuszeństwa, nie pozwalał zareagować, nawet najdrobniejszym gestem, który może zmotywował by ją do zastanowienia. Zaniechania tragicznego czynu. Nic z tego, było już za późno.
Skierowała ostrze ku sobie i pchnęła. Niczym samolot przebijający się przez obłok, bez najmniejszego oporu klinga przeszyła ją na wylot, wynurzając się z drugiej strony ubroczona krwią. Jivi wydobyła z siebie krótki jęk pełen bólu, po czym upadła na kolana. W okół rozległy się głosy zdumienia i krzyki co wrażliwszych. Tłum na chwilę zamarł w akcie krótkiego, przelotnego przerażenia; sytuacyjnego niezrozumienia, a następnie, na placu zapanował chaos.
Orzeł ogarnął wzrokiem klęczącego przed nim żołnierza, zbierając porozrzucane w kawałkach myśli. Czuł jak niewidzialne spojrzenia tych, którzy polegli w kanionie sądzą go najokrutniej, by cierpiał najwięcej i nigdy już nie zaznał ukojenia. Wszystko czego dokonał w ostatnim czasie wydaje się jak rola w przedstawieniu, którego reżyserem jest ten nieokreślony Galakx. Najpierw zyskał sobie bezgraniczne zaufanie, a potem owinął wszystkich w okół palca. Następnie dokonał zniszczenia, ogólnej destrukcji swoich ziem, które tak starannie pielęgnował. I właściwie po co to wszystko? Jaki miał w tym cel? Jak długą drogę odbył zanim tutaj dotarł? Czy to już finalna część sztuki? Czy śmierć Kasandry też nakreślił w swoim scenariuszu? Ostatecznie nasuwa się pytanie: jak doszło do tak nieprawdopodobnego wypadku, w którym sam poległ podczas walki?
Tamtego pamiętnego dnia, przyszedł do mnie i opowiedział – „Pewien władca rozkazał swemu najlepszemu agentowi, aby ten znalazł jakiś sposób na zamordowanie monarchy sąsiedniego państwa. Zadanie brzmiało jak niewykonalna praca dla jednego człowieka. Wrogi król nikogo do siebie nie dopuszczał, a niezliczone szeregi sług i wojowników nie pozwalały nikomu się zbliżyć do niego nawet na krok. Jednakże asasyn postanowił przeniknąć do szeregów najbliższych poddanych przyszłej ofiary. Ostatecznie, aby tego dokonać, w swojej bezgranicznym posłuszeństwie i fanatycznej wierze ku swemu panu, zamordował go, z jego imieniem na ustach, czym zyskał sobie zaufanie wrogiego włądcy, a następnie, również tego zabił, wypełniając polecenie.”
Do dziś nie wiem co chciał mi przez to powiedzieć. Potraktowałem to jako kolejną z pouczających nauk, jakie wykładał wybranym. Ale kiedy zastanawiam się nad tym teraz, zaczyna mnie nachodzić myśl. Istnieje całkiem duże prawdopodobieństwo, iż mówił o sobie. Chociaż nie mogę sobie wyobrazić, jak wielkiej części spisku, który uknuł, jeszcze nie znam. Nie powinienem się z nim nigdy sprzymierzać.
Galakx zgubi nasz świat.
Bez względu na okoliczności byłem za cały ten łańcuch zdarzeń jak najbardziej odpowiedzialny. W końcu jestem Orłem, najwyższym dowódcą, zaś żołnierze byli moimi marionetkami, którym najzwyczajniej w świecie dałem się zgubić.
Można tak właśnie powiedzieć. Czuł się w tej chwili okradziony i upokorzony faktem swojej lekkomyślności, jak dziecko które zgubiło swój prezent, chociaż w tej sytuacji skutki były o wiele tragiczniejsze. Najbardziej obawiał się tego co jeszcze nie nastąpiło, a wydarzyć się musi wynikiem przeszłych zajść.
Popełniła samobójstwo, niby z honoru, aby pokrzepić swój niski rachunek sumienia za niesubordynację i ucieczkę z pola walki. Ale kto zawiadomił by wtedy o tym co się wydarzyło między dwiema potężnymi ścianami kanionu? Przecież do tego służą zwiadowcy, gońce, ptaki. Czyżby naprawdę uciekła w desperacji, po uświadomieniu sobie, że Galakx nie żyje. To musiał być dla niej cios z nikąd. Niespodziewany, tak zaskakujący, że nawet nie wiadomo skąd pada. Strzała utkwiła w jej sercu i nie dała się wyciągnąć. Najwyraźniej Kasandra straciła wiarę we wszystko czego mogła się uczepić. Nie można już nic z tym zrobić.
Odwrócił się i ruszył w stronę pałacu, aby oznajmić władcom pogrążającą nowinę. Wtedy to właśnie pojawił się za nim niewidzialny ogon. Cień koloru winnej purpury, esencja strachu i bezradności. Klątwa zdrajców i oszczerców, których los został odkryty, a poczynania ujawnione.
- Galakxie Reiu, ty potworze. – mruknął do siebie, kiedy wchodził do wnętrza hali.
Zaraz za nim uformował się rząd strażników, zamykając wejście niczym wrota.
Wokół konającej Kasandry zaczęli gromadzić się gapie. Gwar rozmów i krzykliwych haseł reszty straży, która rzuciła się ku tłumowi by go rozpędzić, nie był już słyszalny dla Jivi. Klęczała z pochyloną bezwładnie głową. Przynajmniej na ten moment wciąż miała wystarczająco dużo sił, aby spojrzeć jeszcze raz przed siebie, lecz pragnęła schować się w sobie. Jak nikt w świecie, pragnęła odejść. Miała żal do samej siebie o to, że w końcu nie zobaczyła swojego syna jak dorastał, oraz o to, że zginął Galakx. Zginął – tak po prostu, bez ceremoniałów, a ona nie mogła nic zrobić… Nic nie zrobiła.
Nie, nie mogę siebie obwiniać, to głupota – odezwał się w niej głos rozsądku. Sam tu przybył, z własnymi zamiarami wybrał się do Podbram, a później dokonało się to co… musiał przewidzieć, prawda? Przecież on wiedział, musiał wiedzieć. On wie wszystko. Czemu tak postąpił? Czemu nigdy nie potrafiłam go na tyle poznać? Czy ktokolwiek potrafi?
Czuła jak wina za cały ten incydent spoczywa na niej, już od dawna. Wina, która rosła w siłę, żywiła się jej ciałem i niszczyła życie. Nadal była wierna swojemu mężowi, wierzyła w niego bezgranicznie. Mimo, że postąpił tak okrutnie. Bez uwagi na to, że zrobił coś tak niewybaczalnego, dzięki swojej miłości była w stanie przeżyć wszystko i dzięki temu samemu uczuciu pragnie szukać ukochanego nawet w krainie umarłych.
Łzy sączyły się z jej oczu i równomiernie kapały na brukową posadzkę, jak gdyby był to zegar wodny, odliczający pozostały czas. Tam gdzie ciało było przeszyte klingą miecza, materiał munduru stopniowo nasiąkał krwią. Biały albatros nie był już biały, lecz zabarwiał się ciemną czerwienią. Wraz z każdą łzą, dumnego ptaka wypełniała ciecz, jakby pierwotny deszcz przelewał się do ogromnych koryt mórz i oceanów. Tylko łepek pozostał do końca, tak ustał kataklizm. Ostał się jak szczyt Ararat.
Nie miała już siły aby się podnieść, ani wykonać jakiegokolwiek ruchu. Wola również odmawiała posłuszeństwa. Chwilami udawało się jej ujarzmić chaos w umyśle, tylko po to, żeby jeszcze bardziej pogrążyć siebie w przytłaczających myślach o przegranym w przed czas życiu. Gnębiła ją świadomość niewykonanych obowiązków wobec Galaka, Kiarisa, a przede wszystkim samej siebie. Wielokrotnie przywołała z pamięci obraz szatkowanego pociskami, a następnie roztrzaskiwanego aki, którego pilotował jej mąż. Wtedy całe życie w jej mniemaniu utraciło jakikolwiek sens. Utraciła także siły by walczyć z tym przeświadczeniem, więc wyłącznym rozwiązaniem, które figurowało w jej myślach był ten jeden zamach dla życia.
Nie zdając sobie z tego sprawy, ponieważ jej zmysły dawno przestały funkcjonować, przewróciła się na podłoże. Leżała skulona na ziemi czując, że nikogo już nie obchodzi. Ludziom dookoła mogło się wydawać, że obecność klingi miecza w jej ciele sprawiała ogromny ból, lecz wcale tak nie było. Wręcz odwrotnie, w tym momencie sama świadomość czegoś, co dotrzyma dla niej obietnicy i odbierze życie, mogła być ukojeniem. Bezmiar zaufania do zawsze posłusznego sługi - on nie zdezerteruje.
Niezauważalnie uchyliła powieki ostatkami sił, które z każdą chwilą ulatniały się z jej organizmu w postaci czystego, wonnego dymu. Spazmatycznie sączył się z ciała, co chwila rozpychając gęstą chmurę unoszącą się nad ziemią. Obłok otaczał ją czekając aż duch odpłynie rzeką do świata zmarłych. Kasandrze wydawało się, że przez chwilę dostrzegła kogoś we mgle, odzianego w czarny habit. Tajemniczy osobnik dzierżył w dłoniach wielką kosę. To chyba śmierć, nareszcie – ostatnia myśl zaświtała w kompletnym mroku i ciszy jej umysłu. Nie było tam myśli o liczbie ziaren piasku na plaży, tłoczących się do wyjścia, chaotycznie wirujących w niewyobrażalnym nieporządku, niemożliwym do ogarnięcia. Wszystko upłynęło. Ciało było już tylko pustym pudełkiem.
Offline